Nasycona Sycylią – gdzie dobrze zjeść na Sycylii?

O kontekście mojego pobytu na włoskiej wyspie pisałam już tutaj. W skrócie, kiedy lądowałam nastąpiła erupcja Etny, która opluła popiołem wulkanicznym całą okolicę w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, a później przez cały pobyt towarzyszył nam śródziemnomorski cyklon (medicane) o wdzięcznej nazwie Apollo. W taką pogodę człowiek po prostu potrzebuję ciepełka, włoskiej pasty w brzuszku i duuuużo aperola w krwioobiegu. O tym jak nam się udało zapewnić to ciepełko poniżej, a o aperolu jeszcze będzie w kolejnej odsłonie.

LOKALNIE

No nie powiem Wam, że sycylijska kuchnia mnie zachwyciła, bo obiecałam sobie, że na tym blogu, jeszcze bardziej niż w sądzie czy na spowiedzi, będzie prawda i tylko prawda. Ten wyjazd potwierdził moje teorie o włoskim, a zwłaszcza południowowłoskim far niente i tym samym niewielkim zaangażowaniu w pracę. Skubani mają cudowne produkty, tylko czasem chęci brak. Trafiliśmy na sezon cytryn, mandarynek i pomarańczy. Wyglądały tak cudownie i prawdziwie, że chciałam kupić wszystkie, na każdym straganie.

Jednak tych lokalnych produktów jest coraz mniej i coraz trudniej jest je znaleźć. W ogóle nie mogliśmy znaleźć piekarni. Żadnych. Nigdzie. W desperacji raz musieliśmy kupić chleb … [osoby o słabych nerwach niech lepiej pominą ten kawałek ]…. w sycylijskim Lidlu. Naszą sytuację kulinarną kilka razy uratował cudowny sklep rybny, który mieliśmy parę kroków od naszego mieszkania w Giardini Naxos – Pesce Azzurro. Brawa dla właściciela i jego załogi, którzy sprzedali nam najlepsze i najświeższe dorady, tuńczyka, ostrygi, anchois i ośmiornicę i ostrzegali o kolejnych falach huraganu😉. Dzięki Wam nasz wyjazd wprawdzie toczył się wieczorami wokół kuchni, ale … po kilku południowych restauracyjnych rozczarowaniach, przywracał nam nadzieję, w jakość i renomę włoskiej kuchni.

Tak więc podsumowując, najlepiej na Sycylii zjecie kupując włoskie produkty i stosując metodę „do it yourself”. A jeszcze lepiej być w moim położeniu. Mieć cudownie gotującą przyjaciółkę podczas wyjazdu. Sycylijska pasta a la norma w wykonaniu Basi, biła na głowę makarony, których próbowaliśmy w większości sycylijskich restauracji.

W każdym razie jak spotkam tych bloggerów rozpływających się nad sycylijskimi arancini to im nogi… nie w sumie to im będę życzyć, żeby te arancini zapodawane na Sycylii po sezonie do końca życia mieli w menu i się ”rozkoszowali”. My arancini zjedliśmy aż dwa razy za jednym razem– pierwszym i ostatnim.

TRATTORIA DA FABIO, MODICA – NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚC

Zanim przejdę do perełek – bo jednak kilka mamy – to na początku jedno miejsce, które nas nieco przeraziło. Świetnie notowane na znanych portalach – Trattoria da Fabio w Modica, pozostanie na długo w naszej pamięci. Po pierwsze w Modice nie spodziewajcie się owoców morza, tam są raczej owoce tuczenia trzody chlewnej, czyli mięcho. Dużo mięcha. I w Trattorii da Fabio, przypominającej wystrojem polskie przybytki kulinarne z końca lat 70, wybrałam zatem mięcho i większość moich współtowarzyszy również. Próbowaliśmy, a raczej usiłowaliśmy próbować steka, wyboru pieczonych mięs, królika i caponaty. No i było to smutne, i to bardzo. Przed mięsami jeszcze zaczęliśmy od talerza przekąsek. Były to głównie pszenne wyroby, niektóre faszerowane warzywami. Wszystko było suche, smutnie rozmrożone, twarde. Nawet bardzo głodni nie mieliśmy ochoty na burego brokuła zamkniętego w twardym jak kamień pierogu. No, ale jak wjechały dania główne, to dopiero był smuteczek. Zamówiony przeze mnie stek był cieniutki na 2 mm, ciągnął się bardziej niż guma Orbit, i ten siny kolor … Wybór pieczonych mięs był jeszcze bardziej siny i jeszcze mniej apetyczny niż mój stek, a caponata musiała długo leżeć w lodówce, bo była jakby lekko… kiszona. Hitem była dla nas zielona sałatka, bo mimo, że nie spodziewałam się cudów, to talerza z kilkoma pociętymi liśćmi sałaty lodowej bez żadnego dressingu też się nie spodziewałam. Na szczęście mój współtowarzysz podróży widząc smuteczek w moich oczach poprosił o dodanie chociaż kawałka pomidora do tej mega bladej, ponurej zieleni. Jednak gdybym była adwokatem i za grube mam nadzieję pieniądze miałabym bronić Fabio to znalazłabym kilka argumentów 1. Ceny – mimo, że rachunek wzięła na klatę moja przyjaciółka i ja w ogóle jadłam tam na sępa, to ceny u Fabio są bardzo przystępne. 2. Byliśmy przekonani, że ten obiad nie ujdzie nam na sucho pod kątem sensacji żołądkowych, a jednak wszyscy byliśmy zdrowi i wieczorem ze smakiem zjedliśmy pyszną, własnoręcznie przygotowaną kolację w domu. 3. Fabio ujął mnie też swoją uczciwością. Zostawiłam tam swoje drogie okulary słoneczne. Oddał mi je zaraz po powrocie do restauracji wieczorem i nie chciał za to przyjąć żadnego pieniężnego „wyrazu wdzięczności”. Miły gość, ale żeby nie było, że nie ostrzegałam.

TRATTORIA ANNI 60 – FORZA D’AGRO

To teraz sukcesywnie idziemy ku lepszemu. O miasteczku Forza d’Agro, które musicie koniecznie zobaczyć pisałam w poprzednim wpisie. Ponieważ ono jeszcze taką poważną turystyką nie zostało skażone, tu restauracje wyglądają w miarę normalnie. Nie ma przed nimi naganiaczy, choć karty już są tłumaczone na angielski i niemiecki. Pozytywne jest to, że można w tych restauracjach spotkać lokalsów. A swoich by raczej nie robili w bambuko, zwłaszcza w miasteczku, w którym kręcili Ojca Chrzestnego. Prawda? Zatrzymaliśmy się w Trattoria Anni 60, gdzie obsługiwał nas pochodzący z Forza d’Agro i świetnie mówiący po francusku Francesco. I powiem Wam, że przystawki były tam świetne. Marynowany miecznik posypany ziarnami granatu był dla mnie hiciorem. Mieciutki, delikatny, a równocześnie pełen smaku. Ale w sumie każda z maleńkich przystaweczek była dla mnie pyszna – kalmary, małże, ośmiornica, fileciki rybne. Wszystko mniam. Przy daniach głównych nie było już takich uniesień, ale … wyszliśmy zdrowi, i w sumie załoga nie popełniła też dużej ilości błędów. Wzięliśmy spaghetti frutti di mare, makaron razowy z sosem pomidorowym, mix grillowanych ryb i owoców morza i mix smażonych w panierce ryb i owoców morza. O ile makarony były poprawne i bardzo dobrze ugotowane (w kwestii twardości makaronu Włosi nie wyłożyli się nigdzie), o tyle ryba była zgrillowana na taką podeszwę, że mogłaby stanąć w szranki ze stekiem od Fabio powyżej. Ale … kelner widząc, że nasza radość po przystawkach, spłynęła wraz ze strugami deszczu do szalejącego morza, przyszedł, przeprosił, podarował od siebie kawę i limoncello. Więc powiedzmy, że jedzenie w tych „latach 60” jest ok, ale tylko przy przystawkach byliśmy naprawdę szczęśliwi 😉 A widok z Anni 60 jest zaiste przecudny. Jak tylko pogoda dopisze rezerwujcie miejsca na tarasie. W południe miejsce zapełnia się bardzo szybko, więc generalnie rezerwacja wskazana.

TIRAMISÙ – TAM BĘDZIECIE MRUCZEĆ, A CHYBA NAWET WYĆ Z ROZKOSZY

No i wreszcie to na co czekamy tu najbardziej. Prawdziwa perła. Taka jakich szukamy. Taka, gdzie z wrażenia wyskoczysz z butów i będziesz konsumować w ciszy, wydając z siebie tylko od czasu do czasu pomruki rozkoszy… Mamy to. Kiedy już traciliśmy nadzieję na taki złoty strzał, z kilku miejsc usłyszeliśmy szepty… Tiramisù  Tiramisù  Tiramisù I posłuchaliśmy tych głosów. Trattoria Tiramisù to restauracja w Taorminie. A nawet dwie restauracje. My byliśmy w tej bliżej wjazdu do miasta i dużego parkingu. Rezerwacja wskazana. Poza sezonem, w deszczowy wieczór wszystkie stoliki były zajęte. Ale jak tam dają jeść. O matulu. Kiedy widziałam talerze z daniami wędrujące do swoich szczęśliwców, to jakieś 6 razy miałam ochotę zmienić zamówienie bo wszystko wyglądało doskonale. Nie była to najtańsza restauracja w jakiej byliśmy, ale miała absolutnie najlepszą relację ceny do jakości. Spróbowaliśmy w ramach przystawki surowej acz marynowanej w oleju z niewielką ilością cytrusów ryby oraz owoców morza. Wzięliśmy 2 talerze na 4 osoby. To było doskonałe. Struktura, delikatność, doskonały smak. Było tam wszystko. Czasem na talerzu od razu wiem co jest najlepsze i zostawiam to na koniec. Tu każda ryba, langustynka, wszystko było genialne. No a dalej było jak u Hitchcocka, czyli jeszcze mocniej, jeszcze więcej, jeszcze smaczniej. Jedliśmy spaghetti frutti di mare. Zdecydowanie najlepsze restauracyjne jakie było nam dane konsumować. Wjechały tęż kęski miecznika w panierce orzechowej, na warzywnym purrée z genialnym sosem. Tu miecznik był idealny, mięciutki, przyjemny … Ale hitem kolacji był makaron z homarem. O jakaż to była rozpusta. Mimo, że makaron generalnie to nie moja bajka, nie dość, że po prostu nie przepadam to jeszcze cierpię po zjedzeniu, ale tu był on wyjątkowy. Duże, pyszne, soczyste kawałki homara owijał oliwno-maślany tłuszczyk i idealnie ugotowany makaron, no i wspaniałe zioła. Umierałam z przejedzenia już w połowie, ale co tam, takiego makaronu się nie zostawia. No a na koniec oczywiście należało po prostu spróbować ich tiramisu i już tak z absolutnego łakomstwa wzięliśmy też profiterolki. O jeżu kolczasty, jakież to były rozpustne desery. Mimo, że wizualnie nie było szału takiego, który towarzyszył nam przy poprzednich daniach, bo desery wyjęto z lodówki, zdjęto z nich folię co nie niosło za sobą żadnego znamienia kulinarnej uczty, , to smak był rozkoszny i rozpustny. I co mnie pozytywnie zaskoczyło w tej restauracji to obsługa. Przed pójściem tam zadzwoniłam. Pani odbierająca telefon świetnie mówiła po angielsku, była kompetentna i nie przekręciła mojego imienia. W drzwiach do restauracji powitała mnie „Buonasera” i pytaniem „Joanna?” po czym błyskawicznie wskazała stolik. Świetnie znała kartę i dania dnia. Była szybka, uśmiechnięta, przemiła i mega profesjonalna. Ale miała jakiś dziwny akcent, kiedy mówiła po włosku. Okazało się, że jest Rumunką. Na kuchni w Trattoria Tiramisu pracowało trzech uśmiechniętych, pozytywnych Hindusów. Restauracja należy wprawdzie do Włochów (Mimmo & Son)., żeby nie było, ale to właśnie Rumunka podała nam najlepsze, przygotowane przez Hindusów, włoskie jedzenie.

Jeśli więc chcecie się unieść wysoko, to tak jak wskazuje nazwa Tira mi su!!!

Jeszcze kilka adresów na najlepszego aperola i dobrą granitę podrzucę w kolejnym poście.

Smacznego weekendu

Jo

Być może zainteresuje Cię też...

Dodaj komentarz