Zacznę od tego o jakiej porze roku zwiedzałam Islandię, bo kilka atrakcji na pewno inaczej można zaplanować w zależności od tego kiedy tam jedziemy. Przyznam szczerze, że na początku trochę smutno mi było, że jadę w kwietniu – czyli tak na prawdę ani zimą, ani latem. Ale okazało się, że było cudnie.
Reykjavik
Pierwszym i ostatnim punktem na trasie mojej wycieczki był Reykjavik i przyznam, że 2 dni na stolicę Islandii to trochę dużo, ale … nudzić też się nie można. Miasto jest spokojne, wypełnione raczej minimalistyczną niską zabudową i otoczone oceanem. Przyjemnie chodzi się nad oceanem – o ile nie ma szaleńczego wiatru, ale też fajny jest spacer w spokojnych uliczkach miasta. A obowiązkowymi punktami do zobaczenia w Reykjaviku są:
Katedra Hallgrimskirkja to jeden z najwyższych budynków w mieście i w dodatku położony na wzgórzu, więc będzie dla Was punktem odniesienia w wielu miejscach w Reykjaviku. Budowla ma bardzo charakterystyczny kształt. Została zaprojektowana w 1937 r. przez najwybitniejszego islandzkiego architekta. Jest to kościół ewangelicko-luterański. Można go zwiedzać zimą, czyli od października do kwietnia w godzinach 9-17, a latem – czyli od maja do września od 9 do 21. Jeśli trafcie na piękną pogodę polecam wjechać na wieżę, z której roztacza się piękny widok na miasto i ocean (koszt 1000 ISK, ca 33 PLN). Przed katedrą możecie zobaczyć amerykański prezent dla Islandii – pomnik Leifa Erikssona, wikinga i odkrywcy Ameryki.
Jeśli chcecie pluszowego maskonura, pelerynę z flagą Islandii na niepogodę, albo cudne skarpety w maskonury to koniecznie polecam spacer ulicą Laugavegur. To jedna z przyjemniejszych komercyjnych ulic jakie widziałam. Małe i trochę większe sklepiki z pamiątkami, czekoladą, ciepłymi ubraniami dla zapominalskich, motkami włóczki etc. Wszystko tam jest, łącznie z restauracjami i klubami. I mieści się w tradycyjnych uroczych islandzkich domkach.
Jeśli chcecie w mieście poczuć trochę natury, to polecam przejść się nad jezioro Tjornin. Można popatrzeć tam na dzikie gęsi (gęgawy), których jest tu bardzo dużo oraz na kaczki i łabędzie. Idąc nieco dalej na południe, możecie pochodzić po łąkach i mokradłach otaczających islandzki uniwersytet . Na samym południu zaś znajduje się mała piaszczysta plaża, specjalnie do korzystania z uroków wody ciepłej i zimnej. Przy plaży jest mały basen z wodą geotermalną, w której można się trochę porozgrzewać, a później wskoczyć do zimnej morskiej wody.
Jeśli już mowa o wodzie geotermalnej, to szczerze Wam polecam odwiedzenie chociaż jednego z miejskich basenów z taką wodą. A jest ich w Reykjaviku 17. Mnie polecono basen Vesturbaejerlaug, gdzie wstęp kosztował około 1000 ISK, a poczułam prawdziwy islandzki klimat dnia codziennego. Wielu emerytów, ale w sumie wszystkie grupy wiekowe były reprezentowane. Pływali, plotkowali, cieszyli się ciepłą kąpielą na świeżym powietrzu. W tym ośrodku jest zewnętrzny basen sportowy, ale też coś w rodzaju jacuzzi oraz małe zbiorniki o zróżnicowanej temperaturze, od 42 do 8 st. C. To na zewnątrz. A w środku jest sauna. Co ważne, we wszystkich basenach termalnych, również w Blue Lagoon, obowiązuje jedna zasada – przed wejściem do wody, w strefie przebieralni (oddzielnej dla kobiet i mężczyzn), należy całkowicie się rozebrać i umyć całe ciało dokładnie mydłem. Baseny termalne nie są i nie mogą być chlorowane, stąd szczególna dbałość o higienę. Wychodząc z basenu możecie zahaczyć o piekarnię znajdującą się przy samym basenie. Mają pyszne słone i słodkie wypieki – mega dobre, dość płaskie drożdżówki z jabłkami, fajne precle, rogale, tradycyjny żytni chleb i wiele innych pyszności.
W drodze na ten basen, idąc z centrum miniecie też bazylikę Chrystusa Króla, czyli Landakotskirkja – neogotycki kościół rzymskokatolicki. Tuż obok znajduje się Ambasada Rosji. Łatwo było ją rozpoznać, bo Islandczycy podobnie jak niemal cała reszta świata, mocno trzymają kciuki za Ukrainę.
Na pewno warto przejść się do portu, pospacerować promenadą morską, przy której znajduje się biały niepozorny dom – Hofdy. Skoro już było o polityce, to też z punktu widzenia politycznego ważne miejsce, bo właśnie tu w 1989 roku spotkali się Gorbaczow i Reagan, co uznaje się za zakończenie zimnej wojny. Biały domek gościł też Elżbietę II, Churchilla i Marlenę Dietrich. No jeśli już jesteście nad oceanem, to na deser zostawiłam taką perłę Reykjaviku, mieniącą się różnymi kolorami wielowarstwowego szkła w zależności od pory dnia, czyli Harpę. Harpa to sala koncertowa, która powstała w pierwszej dekadzie lat 2000. Wygląda trochę jak iceberg, trochę jak mieniący się minerał i ma przypominać nietypowe islandzkie formacje skalne. To jedna z najlepszych sal koncertowych na świecie, nagrodzona wieloma nagrodami architektonicznymi, ale to też siedziba opery i orkiestry symfonicznej Islandii. Jest tam również sala wystawowa i centrum konferencyjne.
Golden Circle
To oczywiście must see będąc na Islandii. Koncentracja gejzerów i wodospadów. Zaczęliśmy nasze zwiedzanie od spaceru po Geysir. Sam Geysir już nie zionie wrzątkiem, ale możecie odbyć cudny spacer – myślę, że warto zarezerwować 1-2 godziny, aby spokojnie przejść do plującego wodą co 10 minut Strokkur. Unosi się on na wysokość około 30 m wprawiając w dziką radość czekających wokół zwiedzających. Większość źródeł termalnych jest ogrodzona, nie tylko ze względu na ochronę przyrody, ale i bezpieczeństwo odwiedzających. W tych źródłach woda ma nierzadko 100° C, więc bliski kontakt mógłby być dość bolesny. Poza główną atrakcją tryska tu z ziemi całe mnóstwo termalnych źródeł i źródełek, które różnią się od siebie temperaturą, kolorystyką wydobywających się wraz z wodą minerałów, kształtem, wielkością etc. Zachwyciły mnie wyraźne błękity i ostre zielenie. A jak się potem okazało spacer tu był zaledwie preludium do dalszych atrakcji złotego kręgu. Kolejny na naszej liście był Gullfoss. Wodospad jest niesamowity. Ma zupełnie nieregularny i nietypowy kształt. Tworzą go dwie kaskady o wysokości 11m i 21 m. Zimą częściowo zamarza. My byliśmy w kwietniu, więc lody już puściły 😉 Kiedy kończyliśmy nasze podziwianie tej siły natury i już pakowaliśmy się do samochodu, wyszła fantastyczna tęcza. No to ja w nogi, w stronę wodospadu, żeby zrobić zdjęcie, ale kiedy podbiegłam tęczy już nie było. Ale przysięgam, widziałam ją 🙂 Trudno, trzeba tu przyjechać raz jeszcze. Obok wodospadu jest spory budynek mieszczący sklep z pamiątkami oraz kawiarnię.
Największe wrażenie zrobił na mnie wodospad, którego nazwy nie jestem w stanie się nauczyć – Seljalandsfoss. Mam nadzieję, że udało mi się przepisać ją bez błędu 😉 Przy tym wodospadzie zatrzymaliśmy się trochę przypadkiem, jadąc na Skogafoss. Była to jedna z najlepszych naszych decyzji. było rewelacyjnie. Przywitało nas słońce i tęcza. I z największą przyjemnością zmoczyliśmy nasze kurtki przechodząc na tyły wodospadu. Widok był rewelacyjny. Kiedy jako dziecku mówiono mi o raju, próbowałam wyobrazić sobie najpiękniejsze widoki natury. Zdecydowanie ten wodospad należy do jednego z najcudowniejszych widoków natury jaki mam zapisany w mojej głowie. Moc natury, jej piękno, świeżość, zaskakujące widoki z każdej strony … To był przełomowy moment wyjazdu, po którym Islandia z bardzo intrygującej destynacji, wystrzeliła do absolutnego topu moich podróżniczych fascynacji. Z informacji praktycznych, przy tym wodospadzie parking jest płatny. O ile dobrze pamiętam 700 ISK. Wszystkie inne były darmowe.
Później był jeszcze Skogafoss – jeden z największych islandzkich wodospadów, słynny z podwójnej tęczy. Nam nie było dane zobaczyć go w całej okazałości, bo słońce akurat zdecydowało czy może chmury zdecydowały, że słońca chwilowo nie będzie. Wodospad ten, podobnie jak kolejny obiekt, o którym będzie mowa, zagrały w bollywoodzkich produkcjach.
10 km od Skogafoss możecie dojechać do „pasa startowego”, który prowadzi do wraku amerykańskiego samolotu Douglas Dakota. Samolot rozbił się, czy może raczej wylądował awaryjnie w 1973 r. Siedmioosobowa załoga szczęśliwie ocalała, ale samolot nie nadawał się już do niczego i został tu opuszczony przez Amerykanów. Sławę zyskał w 2007, kiedy islandzcy muzycy z Sigur Ros wystąpili w filmie dokumentalnym z trasy po swojej ojczyźnie. W ich filmie wystąpił właśnie ten wrak. Później jeszcze amerykański fotograf Chris Burkard zrobił mu sesję zdjęciową. Jedną z postaci, która też przyłożyła się do reklamy samolotu był Justin Biber, który w swoim nakręconym na Islandii w 2015 r. teledysku, zjeżdżał po wraku samolotu na deskorolce.
Aktualnie, w związku z „najazdem” turystów, do samolotu można dość z głównej drogi na piechotę. Jest to spacer około 4 km w jedną stronę, przez pustynny, nieco księżycowy krajobraz. Można też dojechać tam specjalnym autobusem – bilet kosztuje około 2800 ISK w obie strony. Nie można natomiast dojechać do wraku samochodem, gdyż jest to teren prywatny i właściciel miał dość tabunów turystów, więc odgrodził teren i za nieuprawniony wjazd grozi spory mandat, bodaj równowartość 800 EUR. Mieliśmy ambitny plan spaceru do wraku, ale ulewny deszcze i porywisty wiatr, a także historie tragicznych losów nierozsądnych turystów, którzy się tu zgubili w niepogodę spowodowały, że zdecydowaliśmy się na dojazd autobusem. Krajobraz z tym wrakiem, a jeszcze z pogodą na jaką tam trafiliśmy był co najmniej zaskakujący, wręcz apokaliptyczny.
Kolejnym miejscem na naszej trasie było miasteczko Vik. Samo miasteczko nas szczególnie nie zachwyciło. Było jakieś bardzo rozproszone, mimo, że małe. Ale zatrzymaliśmy się tu znowu ze względu na naturę. Naszym celem była plaża Reynisfjara, pokryta czarnymi bazaltowymi kamieniami i słynąca z organów skalnych, na których ponoć lubią pojawiać się maskonury. Plaża i te organo-klify są faktycznie imponujące, ocean szaleje i trzeba na prawdę zachować ostrożność, bo fale potrafią nagle doścignąć naszych nóg, mimo, że jeszcze przed chwilą były sporo metrów metrów dalej. Maskonurów niestety nie widzieliśmy, ponieważ pojawiają się one w tych okolicach dopiero w maju. Ruszyliśmy więc dalej, czyli nad jezioro Jokulsarlon. To jedna z nielicznych nazw jakie udało mi się zapamiętać 😉
Vatnajokull
Jokull to po islandzku lodowiec. Wiele na wyspie po islandzku się nie nauczyłam, bo wszyscy perfekcyjnie mówią tu po angielsku, a kolejnym językiem obcym najczęściej słyszanym na wyspie jest … polski. Około 10% mieszkańców wyspy to Polacy. Niemniej jednak co do języków, to najpiękniejsze tu są nawet nie języki a jęzory … lodowca Vetnajokull właśnie. To ta część Islandii zrobiła na mnie największe wrażenie. Jezioro Jokulsarlon było dla mnie objawieniem. Diamentowa plaża była jednym z najcudowniejszych miejsc jakie widziałam, ale the top of the top to był spacer po lodowcu i możliwość znalezienia się w jaskini lodowej. Otóż zacznijmy od plaży, gdzie zarówno na samej plaży jak i przy linii brzegowej i w ocenie możemy podziwiać ogromne bryły lodu. Jest ich jeszcze więcej w jeziorze lodowcowym Jokulsarlon, łączącym się z oceanem, które można opłynąć amfibią lub zodiakiem. Ponoć zodiak lepszy, bo trasa ciekawsza i można dopłynąć głębiej w stronę lodowca. Mnie nie było dane niczym popłynąć, bo taka atrakcja dostępna jest dopiero od maja. Ale oglądanie tego jeziora z linii brzegowej już jest cudownym przeżyciem. No a spacer po lodowcu to dopiero przygoda.
My na lodowiec pojechaliśmy z Ice Explorers (explorers.is) i powiem Wam, że to było największe i najprzyjemniejsze przeżycie z całego wyjazdu. Z parkingu przy jeziorze wyjechaliśmy terenowym busem w stronę lodowca. Podróż trwała około 30 min w jedną stronę. Dostaliśmy uprząż oraz kaski i raki. Jeszcze spacer pod lodowcem, przeprawa przez zwodzony most i wreszcie dotarliśmy do lodowej powłoki, gdzie z pomocą naszego przewodnika Siggi założyliśmy raki i ruszyliśmy w stronę … no właśnie czego? Pierwszym przystankiem była ogromna lodowcowa dziura. Nasz przewodnik z wykorzystaniem uprzęży i zakotwiczonej liny, która miała utrzymać 200 kg pozwolił nam zbliżyć się do tej ogromnej lodowcowej pułapki. Później przeprawiając się przez lodowcową dolinkę, po której dnie płynęła już wąska rzeczka, doszliśmy do nieźle zakręconej jaskini skalnej, której przepustowość, kształt i średnica zbliżona była do zjeżdżalni na basenie. Było to najcudowniejsze miejsce, no może ex aequo z jeziorem Jokulsarlon. Na koniec zwiedziliśmy kolejną jaskinię, dużo większą, bardziej monumentalną, ale już w posuniętym stanie „rozpuszczania się”. Natomiast, mimo, że jaskinia topiła się i woda płynęła już wartkim potokiem, a nawet już sporą rzeką po dnie jaskini, te lodowe cuda były nadal mega zachwycające. Nie mogłam skończyć fotografować. i chłonąć oczami i nawet dotykiem tego piękna. Kolory przechodziły z bieli, przez delikatny turkus i błękit, aż do intensywnego chabrowego. Jeśli jedziecie na Islandię, to nie możecie tego przegapić.
Blue Lagoon
Ostatnim punktem na naszej trasie była Blue Lagoon. Wracając z lodowca do Keflaviku liczyliśmy na relaks, spokój i odprężenie. Laguna oczywiście robi wrażenie i z perspektywy osoby mieszkającej w centrum Europy można by nawet nazwać Blue Lagoon spokojnym i relaksującym miejscem. Ale z perspektywy Islandii, spokoju tej wyspy i niczym niezmąconej natury, jest to miejsce najbardziej komercyjne jakie tam widziałam. W dodatku za cenę jaką płacicie (ca 70 EUR), w bilecie zawarty jest welcome drink (woda mineralna, coca cola, prosecco, piwo lub inny napój), maseczka krzemionkowa (sillica) i ręcznik na wyjściu z laguny. Specjalne strefy oraz szlafroki dostępne są tylko w pakietach VIP, kosztujących około 100 EUR. Dodatkowe maseczki – z alg i lawy kosztujące od 700 do 900 ISK – możecie kupić sobie używając opaski, którą dostaniecie przy wejściu. Myślę, że 3 godziny w Blue Lagoon to maks. Jest tam przyjemnie, ale jak długo można siedzieć w wodzie.
Obok Blue Lagoon znajduje się pięciogwiazdkowy, bardzo imponujący hotel, który również daje dojście do zbiorników geotermalnych o pięknym, bladobłękitnym kolorze. Natomiast jego cena jest bardzo zaporowa. Także bardziej na kawę polecam niż na nocleg.
Baza noclegowa
O jedzeniu na Islandii pisałam już w poprzednim poście. Nie było nic natomiast o noclegach.
W Reykjaviku wypróbowałam Center Hotels Arnarhvoll – pokoje malutkie, ale jest wszystko co trzeba. Cudowne usytuowanie vis a vis hali koncertowej Harpa i przepyszne śniadania w widokowej restauracji. Spaliśmy też w Old Charm Apartments – również świetnie usytuowane, bardzo w porządku w środku. Nasz apartament, który wzięliśmy dla 5 osób miał 2 łazienki i 3 pokoje. Bardzo przyjazna obsługa. W cenie było też miejsce parkingowe.
Spaliśmy też w hostelu Puffin w Vik, było czysto. Dostaliśmy tam 3 pokoje dwuosobowe. Śniadanie też było bardzo smaczne. Jednak naszym ulubionym hostelem był hostel Héradsskólinn Historic Guesthouse, w okolicach golden circle. Piękny, stary budynek szkoły jest utrzymywany w perfekcyjnym stanie. Żeby nie zniszczyć budynku i nie przeszkadzać sobie głośnym tupaniem należy zaraz na wejściu zdjąć buty i zaprzyjaźnić się z oferowanymi przez właścicieli kapciami. Wszystko jest czyściutkie, zadbane, pachnące, a w nocy pięknie oświecone lampkami. Mimo, że to stary budynek w środku jest winda dla niepełnosprawnych. Jedliśmy tu też jedno z najsmaczniejszych i najbardziej wypasionych śniadań.
Fosshotel Glacier Lagoon to cudowne miejsce, w minimalistycznym stylu, ale pełne dobrego smaku. Hotel jest pięknie położony, w pobliżu lodowca, oceanu i wodospadu. Mimo, że właściwie w środku niczego. Można korzystać z balii z wodą geotermalną, z sauny (która akurat podczas naszego pobytu miała awarię), oraz z sali gimnastycznej. Proście o pokoje z widokiem na islandzki księżycowy krajobraz i ocean w głębi. Po drugiej stronie jest parking i jak się dobrze wychylicie zobaczycie też wodospad. O kuchni hotelowej pisałam już wcześniej.
Cudownego pobytu. Jestem przekonana, że jak pokochacie tę lodową wyspę ona odwdzięczy się Wam słońcem i takimi spektaklami natury, jakich na kontynencie już raczej nie zobaczymy.
Pięknej podróży!!!!
Jo