Berlin – trzy kulinarne hity czyli fantastyczne berlińskie restauracje

Berlin jest wyjątkowym miastem, do którego bardzo łatwo dotrzeć. Od Warszawy dzieli je tylko godzina lotu. Polecam połączenia Easy Jet. Można do Berlina dojechać też pociągiem lub samochodem. Wszystkie opcje są w miarę szybkie i wygodne. A jeśli już tam dotrzecie… Gdzie zatrzymać się na jakieś pyszności? Wszystko zależy od tego na co mamy ochotę i ile chcemy wydać na posiłek. Po moim kilkudniowym pobycie, w przyjemnością dzielę się trzema wyjątkowymi miejscówkami restauracyjnymi. Każda z nich jest w zupełnie innym stylu. No to zaczynamy.

Rogacki

Delikatesy Rogacki to w Berlinie instytucja. Istnieją od 1928 roku. Zostały złożone przez małżeństwo Polaków – Łucję i Pawła Rogackich, początkowo jako wędzarnia ryb w dzielnicy Wedding. W 1932 roku delikatesy zostały przeniesione do swojej aktualnej lokalizacji w dzielnicy Charlottenburg. Od 1955 roku asortyment poszerzono o wędliny, w tym dziczyznę. Aktualnie można tam kupić prawie wszystko. Oczywiście nadal królują wędzone ryby. Ponoć jest ich u Rogackiego ponad 70 gatunków. Są też wędliny, mięso, sery, śledzie, wina, sałatki, wyroby garmażeryjne, świeże ryby… Same pyszności. Są też lokale gastronomiczne z prostym, świeżym i smacznym jedzeniem. Od tradycyjnych niemieckich dań w postaci kaszanek, kiełbas, zasmażanej kapusty, różnych wieprzowych wynalazków, po kalmary, krewetki, ryby… Pyszności!!! Punktów gastronomicznych jest tu kilka. Zatrzymaliśmy się w największym, po lewej stronie od wejścia. Koncept jest stołówkowy. Bierze się tacę i prosi obsługę o poszczególne składniki. Są gotowe zestawy lub można skomponować sobie swój talerz i wtedy trochę to trwa, bo obsługa waży każdy składnik. Na końcu są dostępne na półkach sałatki i desery. Stojące tam w szklanych salaterkach galaretki przeniosły mnie w czasy PRLu. Ależ tam jest wybór!

Jeśli tak jak ja, nie mówicie po niemiecku, przygotujcie się na ćwiczenia z Google translator lub na rozmówki angielsko-niemiecko-migowe ze sprzedawcami. I takie miejsca kocham. To nie jest miejsce dla turystów. Tam przychodzą lokalsi na prawdziwe niemieckie jedzenie, lub rybki czy owoce morza. Tu nikt nie będzie nawet próbował wyciągnąć z Was kasy za jakieś niesmaczne jedzenie. Tu wszystko jest idealnie świeże i prawdziwe. Gwarantuje to między innymi liczba odwiedzających. Wciąż jest kolejka do kasy. Ciągle przybywają nowi goście.

Jadłam zestaw białej kiełbasy i kaszanki z ziemniakami i pyszną zasmażana kapustą. Ależ to była porcja. Dwie osoby najadłaby się spokojnie. Ledwo się to wszystko pomieściło na ogromnym talerzu. Kaszanka jak dla mnie była cudowna, trochę podobna do francuskiego boudin noir, z lekko wyczuwalną słodyczą, puree ziemniaczane bardzo smaczne. W końcu jesteśmy w kraju kartofla, korzystajmy z tego. I do tego niemiecki klasyk zasmażana kiszona kapusta z kminkiem. Pycha. Najmniej się zaprzyjaźniłam z tą białą kiełbaso-kaszanką. Wydawała mi się wyjątkowo mało wyrazista w smaku, aczkolwiek również była ok. Próbowaliśmy też kalmarów w panierce. Oj jakie były dobre – i panierka i mięso genialne. Delikatne, mięciusieńkie i świeże. Panierka przyjemnie chrupała. Nie było jej ani za dużo ani za mało. Oj, na samą myśl cieknie mi ślinka. Były też frytki, kotlety wieprzowe i mielone. Mięsko bardzo smaczne, jędrne, soczyste. Pychotka. A ceny? Mega uczciwe jak na jakość i wielkość dań. Za ogromną kaszankow-kiełbasianą porcję zapłaciłam 6,90 EUR, za kalmary 7,90 EUR.

Jedyna niedogodność w Rogackim, to fakt, że miejsca są przede wszystkim stojące. Przed samymi delikatesami jest dosłownie kilka stolików (zwykle zajęte), natomiast w środku, są same miejsca stojące przy prostych drewniano metalowych wysokich stołach. To jest miejsce, które koniecznie trzeba odwiedzić. To raczej miejsce na lunch, bo zamykane o 18 lub najpóźniej o 19, a w niedzielę w ogóle nieczynne.

Katz Orange

Katz Orange to modna restauracja w dzielnicy Mitte, przy Bergstrasse. Idąc nudną ulicą, nic nie zdradza co mieści się w jednym z podwórek. Właśnie na pięknym podwórku, otoczonym domami z cegły znajduje się jedna z pyszniejszych berlińskich miejscówek. Samo podwórko i wnętrza, to już przyjemność. Czuć, że jesteśmy w restauracji premium, a równocześnie nie czujemy żadnego nieprzyjemnego zadęcia. Jest luz, jest przyjemne, drewniane stoły, swojskie serwety, makaty, obrazki, kwiaty – wszystko to tworzy przyjemną i przytulną atmosferę, ale równocześnie ma pazur nowoczesnego miejsca bardzo trendy. Koniecznie zróbcie rezerwację. Latem zdecydowanie polecam ogródek, ale w środku też jest bardzo przyjemnie. Może tylko wybierzcie miejsce przy oknie, bo w głębi lokalu jest dość ciemno.

Menu jest dość krótkie, sezonowe. Zwracają uwagę, że zaopatrują się tylko u sprawdzonych, najlepiej lokalnych dostawców gwarantujących najlepszą jakość produktów. No i każdy produkt wykorzystują na maxa, aby jak najmniej marnować. Organizują też darmowe warsztaty dla osób w każdym wieku, które mają na celu zwiększać świadomość w zakresie żywienia i produktów – Contemporary Food Lab. Polubcie ich na Facebooku, to może uda wam się skorzystać z tego konceptu.

Niestety do Katz Orange poszłam niezbyt głodna (po wizycie w Rogackim). Spróbowałam tylko przystawki gazpacho z ośmiornicą, petits fours oraz domowych frytek z domowym sosem pomidorowym i lodów, na życzenie towarzyszącej mi uroczej 11 latki. Chciałam bardzo się do czegoś przyczepić, bo może lepiej i obiektywniej wyglądałoby to w tekście, ale kurcze, smakowo wszystko było doskonałe. Gazpacho w idealnej temperaturze, mega esencjonalne, lekko pikantne, do tego w miseczce obok podana była ośmiornica – delikatne kawałki małych macek, mięciutkie, wyraziste, na czymś w rodzaju guacamole, choć nie z awokado, a z fasolki. To była poezja smaków. Przepyszne. Frytki i sos pomidorowy oczywiście nie są rzeczą, która jakoś specjalnie mogłaby zaskoczyć, ale były prawdziwe, domowe i bardzo smaczne.

No i wjechały na koniec petits fours czyli malutkie porcje deserów – było brownie, marshmallow, pasteis de nata, kulka truflowa, kulka kokosowa i ptyś. Wszystko było pyszne, ale pasteis de nata, jeszcze ciepłe, rozwaliło system. Pyszne i kremowe i chrupiące i to przyjemne ciepełko, które zwiastuje absolutną świeżość tego pysznego ciasteczka. Pięknie wygląda i świetnie smakuje. A ich sorbety… bajka. Są cudownie kremowe, idealnie przygotowane i podane w doskonałej temperaturze. Bardzo chciałam się do czegoś przyczepić, ale nie było wpadki. Żadnej.

Amrit – hinduska kuchnia przy Potsdamer Platz

To było olśnienie i absolutny konsensus. Przechodziliśmy naszą piątką, trochę głodni , przez Potsdamer Platz. Zobaczyliśmy w jednej z restauracji szczęśliwych ludzi zajadających piękne, kolorowe, hinduskie przysmaki z pięknych miseczek i ogarnęła nas zdrowa choć ciut dzika zazdrość. Też chcieliśmy się tak uśmiechać zanurzając nasze łyżki w tych nieziemskich miseczkach z kolorową i aromatyczną zawartością. Wszyscy jak jeden mąż chcieliśmy tam usiąść i zachwycać się smakiem tych potraw, których nazwy nie jestem w stanie wymówić, poza butter chicken, chicken curry jedliśmy też chicken dahiwala, Jhinga Madrasi z pysznymi chrupiącymi krewetkami i dania wegetariańskie.

Jedzenia było bardzo dużo, nie dlatego, że dużo zamówiliśmy, ale dlatego, że porcje są solidne. Wszystko po kolei było pyszne. Krewetki świeże i chrupiące i było ich dużo w daniu. Kurczak w każdym daniu był pyszny – raz ostrzejszy, drugim razem bardzo łagodny, ale niezmiennie świeży, soczysty, miękki. I te aromaty. Ja nie umiem ich opisać, bo nie znam wystarczająco dobrze hinduskich przypraw, ale te smaki były głębokie, różnorodne i tak przyjemne. Jedyne czego nam zabrakło – chwilowo tylko – to ich pyszny, delikatny i idealnie ugotowany ryż. Ale oczywiście przynieśli nam dokładkę bez problemu. Mają też idealne mango lassi, puszyste, słodkie tylko od naturalnej słodyczy mango. Dokładnie tak jak trzeba.

Już z zewnątrz widać, że zarówno obsługa jak i goście to w większości Hindusi. Mnie zawsze napawa optymizmem taki obraz, że w restauracji hinduskiej siedzą hindusi, w susharni Japończycy, a w Hiszpańskiej goście z półwyspu Iberyjskiego. I to jest ten przypadek, że ta kuchnia przyciąga prawdziwych hindusów, bo jest prawdziwa, aromatyczna i uczciwa.

A ceny? Nie jest źle. Za danie główne zapłacicie między 11 a 17 EUR. Ale jest to takie danie główne, że najecie się z przyjemnością, choć trudno Wam będzie skończyć Waszą porcję. Ale z łakomstwa skończycie 😉 Tylko pamiętajcie, żeby zostawić sobie miejsce na pyszne mango lassi.

Polecam każde z tych cudownych miejsc. Smacznego!!!

Jo

Spodobał Wam się ten wpis. Będzie mi bardzo miło jeśli go udostępnicie lub polubicie na Facebooku.

Być może zainteresuje Cię też...

Dodaj komentarz