Floryda, Miami – Gdzie dobrze zjeść – genialne miejsca na śniadanie, obiad i kolację

Na Florydzie spędziłam zaledwie kilka dni i o ile generalnie nie znoszę amerykańskiego jedzenia, hamburgerów z bekonem i syropem klonowym i zestawów śniadaniowych, z sosem pomidorowym tak słodkim, że krystalizuje się w nim cukier i ilością kalorii, która wystarczyłaby na jakiś tydzień, to muszę Wam powiedzieć, że na Florydzie, a szczególnie w Miami, udało mi się zjeść znakomicie. To wyjątkowy region, gdzie świeże owoce, ryby czy homary znajdziecie prawie wszędzie. Innym  zwiastunem dobrego jedzenia jest fakt, że na Florydzie częściej słyszy się hiszpański niż angielski. W kuchni też czuć mocne wpływy nie tyle hiszpańskie, ale raczej latynoskie. Na przykład jedno z popularniejszych dań na Florydzie to ceviche. Zaraz zdradzę Wam, gdzie jadłam najlepsze.

Śniadania

Na śniadania znalazłam dwie doskonałe, aczkolwiek bardzo różniące się od siebie miejscówki. Już zeznaję, gdzie, co i jak 😉

MIAM

Do Miam zawitałam po moich poszukiwaniach internetowych. Szukałam czegoś w drodze z Miami Beach do Everglades – Coopertown. O tym co i jak należy zwiedzić w Parku Narodowym  Everglades przeczytacie tutaj. Otóż pewnie też tak macie, że jeśli przed wami taka wyprawa jak zwiedzanie Parku Narodowego, to  trzeba się już dobrze nastroić podczas śniadania. Ja zaczęłam doskonale.

Jadąc do Miam, miałam poważne wątpliwości. Dzielnica wokół wygląda dość podle, a co najmniej podejrzanie. Generalnie nie napawała pozytywnymi odczuciami. Poważnie się zastanawiałam czy się nie wycofać i ograniczyć się do hot-doga na Shellu… Na szczęście mój kulinarny instynkt podpowiadał mi, żeby jednak spróbować, żeby się nie zrażać, że Warszawska Praga też w wielu miejscach straszy, a można tam znaleźć tak genialne miejscówki kulinarne, że nie  tyle warto ile trzeba zaryzykować. Tak też jest w okolicy Miam położonym w bardzo modnej dzielnicy Wynood, słynącej z grafitti na budynkach w dość pustynno-industrialnym krajobrazie. Samo Miam, to spory budynek w czarno-białe pasy, położony na skrzyżowaniu NW 28th street i NW 3rd avenue. Otoczony niskimi, industrialnymi z graffiti. Przychodzą tam raczej artystyczne dusze z okolicy i takie dość hipsterskie  towarzystwo. A jest tam po co przychodzić kulinarnie.

Miam bardzo inspiruje się Francją, stąd też po trosze nazwa, bo nawiązuje i do Miami i do francuskiego miam, będącego odpowiednikiem naszego mniam, mniam. Stawiają tu na lokalne i sezonowe produkty. Ilościowo, dania są w sam raz na europejski żołądek. Mają spory wybór napojów, kaw, herbat, jest też na przykład woda kokosowa, która ma fantastyczne właściwości nawadniające. Czy wiedzieliście, że w czasie wojny używano jej do kroplówek…

Generalnie w Miam jest wszystko czego europejska i hipsterska dusza zapragnie. No a dania śniadaniowe, to już przyprawiają o absolutny ślinotok. Miałam spory problem z wyborem. Zdecydowałam się finalnie na otwartą kanapkę z łososiem, jajkiem na twardo i awokado. Orzesz ty, jakie to było dobre. Pieczywo, na którym podano mi te pyszności przypominało trochę bliny, ale było twardsze i przyjemnie chrupiące. Na kanapkowym talerzu znalazła się też marynowana czerwona cebula i crème fraiche. Wszystko było najlepszej jakości, łosoś świeżutki i najlepszej jakośc, awokado genialnie kremowe, ale i przyjemnie świeże. No i to chrupiące pieczywo à la bliny. Jeśli pojechałabym tam raz jeszcze to bez wahania powtórzyłabym ten zestaw, choć brioszka z cheddarem i ich wariacje na temat jajek wyglądały równie wspaniale. Za mój zestaw zapłaciłam 14 USD, do tego herbata i woda kokosowa. W sumie 19 USD. Ale zamawia się i płaci przy barze, stąd tutaj nacisk na napiwki jest mniejszy.

Podsumowując, wspaniałe miejsce, wspaniałe jedzenie, niby nie jest tanio, ale w moim hotelu za totalnie beznadziejne śniadanie z omletem z jajek w proszku zapłaciłam tyle samo. W Miami generalnie nie jest tanio.

THE HIDEOUT RESTAURANT

Jadąc na Key West również potrzebowałam zacnego śniadania, które pozwoli mi pokonać tę piękną, acz dłużącą się drogę. Wybór nie był zbyt duży. Jakoś tak mam, że nie mogę z samego rana nic w siebie wcisnąć  poza dwoma szklankami wody, od których zaczynam dzień. Po godzinie, dwóch przychodzi chęć na śniadanie. No i tak też zaplanowałam moją wycieczkę na Key West. Woda w hotelu i śniadanie po około godzinie drogi.

Wypadło na Key Largo i polecaną The Hideout Restaurant.  No to już nie było takiej finezji jak w Miam. Tu kuchnia nie ma znamion europejskich. Jest w 200% amerykańska. Są obfite zestawy, choć nie tak obfite jak  w innych regionach USA. Można oczywiście wciągnąć pankejki czy bekon i fasolkę. Ja jednak postawiłam na jaja z łososiem i sosem holenderskim na grzance. Sos był niezły, ale gdybym wciągnęła go w całości to myślę, że nawet rapaholin by nie pomógł. Natomiast jaja były idealne. Genialnie płynące żółtko, idealnie ścięte białko, łosoś o niebo lepszy od hodowlanych norweskich wynalazków. Wszystko cudownie ze sobą pasowało, tylko sosu była jak dla mnie nadmierna obfitość. No, ale najlepsze było to co do picia. O matulu, co ja tu odkryłam. Będę się posługiwać tym patentem dopóki zdrowie i portfel mi na to  pozwolą.

Już przechodzę do rzeczy. A mianowicie jestem trudną śniadaniową zawodniczką, bo nie mogę pić ani kawy, ani herbaty. W domu parzę sobie kawę z cykorii, w hotelach poluję na  jakieś ziołowe czy owocowe herbatki. Tu oczywiście nie mieli ani jednego ani drugiego, ale przemiła pani kelnerka otworzyła mi oczy  na inną jakość niedzielnego śniadania. Powiedziała – So maybe Mimosa…? Zaintrygowana dopytałam co to Mimosa, a ona mi na to, że to szampan z sokiem z pomarańczy. Pani obok, zrozumiawszy moją niewiedzę, pomachała mi szklanką z pomarańczową zawartością, żeby  mnie oświecić wizualnie, jak ta Mimosa się prezentuje. Otóż prezentowała się świetnie. Żołto-pomarańczowa, z lodem, doskonale komponowała się z błękitem morza za oknem. Prezentowała się tak doskonale, że się w niej zakochałam i zrozumiał ile niedziel zmarnowałam nie znając tego cudownego wynalazku.

Zarówno jedzenie jak i miejsce były super. Sala w środku jest wprawdzie średnia, a terminal kart kredytowych ma na sobie niejedną kroplę sosu holenderskiego, ale miejsce ma przepiękną werandę i cudowny, maleńki ogródek. Położone jest nad przystanią. W niedzielne poranki śniadania jedzą tam motocykliści z Miami. Kiedy tam byłam było absolutnie pełno. Cudem na werandzie znalazł się jeden stolik dla samotnej Polki 🙂

W drodze na Key West koniecznie!!! Lepiej zarezerwujcie miejsce, najlepiej na werandzie lub w ogródku.

Obiad

THE LOBSTER SHACK

Owoce morza to moja słabość. Niedziela jest w moim domu dniem krewetkowym mimo, że jestem ze Śląska i do 18 roku życia co niedziela wciągałam śląską roladę z kluskami. Więc kiedy szukając smacznego miejsca przy South Beach wpadłam na wiele poleceń The Lobster Shack, nie trzeba było mnie jakoś specjalnie zachęcać. W Lobstera, czyli w homara  weszłam jak w masło. Tak, masło też tam było.

The Lobster Shack, to taki lokal między fine dining a fast food. Wszystko kręci się tu wokół  homarów. W akwarium pływają homary, w menu same homary, no i w logo oczywiście homar. Spopecjalizacja The Lobster Shack to kanapki, a właściwie bułeczki z homarem, w różnych wydaniach. Możecie zjeść je na miejscu lub zamówić z dowozem. Jedyna bolączka w tej okolicy to problem z miejscami parkingowymi. Dlatego proponuję, żeby zaparkować jak są miejsca i nie dojeżdżać do samego South Beach, a tym bardziej do samej restauracji. To było jedyne miejsce w Miami, gdzie krążyłam samochodem jakieś 20 minut jak w Warszawie przy Rotundzie, żeby gdziekolwiek zaparkować.

No, ale jak już dotarłam… i zamówiłam sobie kanapkę The Naked Lobster Roll Warm with butter to zaczęło mi się robić bardzo, bardzo przyjemnie. Do tego w zastawie wzięłam sałatkę Jalapeno Cole Slaw. No i do picia… proseccco  było za 10 USD, a szampan za 12 USD. No to się specjalnie nie rozdrabniałam 😉

To był jeden z najprzyjemniejszych momentów kulinarnych w moim życiu. Delikatna, maślana, podłużna bułka, trochę jak chałka, a w niej kawałki cudownie soczystego homara. Wszystko ciepłe i opływające w masełku. Bułka była tak delikatna, że rozpływała się w ustach. Z homarem i masłem kombinacja nie była dobra. Ona była jakaś totalnie niebiańska. Do tego wszystkiego delikatne bąbelki. To był jakiś raj na ziemi. Jedyny minus to wielkość. Dla mnie z sałatką było w sam raz, ale kanapka nie jest zbyt duża.

Jedzenie jest cudowne, zaś samo miejsce nie jest jakieś wyjątkowe. Nie wygląda oczywiście źle, ale  wybitnie na pewno też nie. Natomiast te buły, to jakiś gastronomiczny odjazd. Na prawdę warto.

THE LINCOLN EATERY W  MIAMI BEACH

To miejsce jest świetne na szybki, smaczny posiłek. Ja pojechałam tam zaraz po przylocie do Miami, około godziny 20, żeby zjeść szybką kolację. Przypomina trochę nasze Koszyki czy Halę Gwardii. Choć nie ma co ukrywać, Koszyki ładniejsze i większe i chyba jednak tańsze ;). The Lincoln Eatery znajduje się drzwi w drzwi z amerykańskim domem handlowym Macy’s. Kto nie zna Macy’s to już spieszę wyjaśnić, że to prestiżowy dom handlowy z ciuchami, perfumami, czasem wyposażenim domu… Trochę jak Galleries Lafayette w Paryżu. Najlepszy Macy’s w Miami jest na obrzeżach. Ten w Miami Beach jest dość mały i wybór w nim ograniczony. Ale Lincoln Eatery na szybki i smaczny posiłek odwiedźcie koniecznie. Jest tam wiele różnych propozycji: sushi, francuska kafejka, tacos, jest kuchnia koszerna w MED, są tapasy i jest oczywiście burgerownia, też koszerna.

Ja skorzystałam z oferty Fresh Garden Bowls, gdzie przemiła Azjatka robiła takie mieszanki, że ślinianki nie wytrzymywały. Kręciła świetne świeże rollsy, ale to potrafię robić sama. Przepis znajdziecie tutaj. Skusiłam się więc na faszerowane awokado w towarzystwie świeżego ogórka i arbuza. Po kilkunastu godzinach lotu i wciskaniu w siebie niesmacznej i nieświeżej kanapki, popychanej mąką w postaci precelków, to była cudowna odmiana. Ale nie tylko dlatego polecam Wam to miejsce. Ta Azjatka doskonale łączyła smaki. W awokado, prawdziwym, kremowym, tutejszym, które nie musiało podróżować wiele godzin czy dni przez Atlantyk, było coś w rodzaju tabbouleh, ale nie na kuskusie tylko na komosie ryżowej, z ogromną ilością warzyw i z miętą. No po prostu genialne na lekką kolację czy na obiadową przekąskę, połączone ze świeżym, soczystym i pachnącym arbuzem i ogórkiem. Genialne!!!

Kolacja

CASABLANCA W MIAMI DOWNTOWN

No i the last but not least – cudowna restauracja pełna owoców morza – Casablanca on the river. Polecona przez lokalsów i widać, że przychodzą tu – nie no sorry przyjeżdżają, przecież to USA – Amerykanie, Meksykanie i inni mieszkający w okolicy. Turystów nie stwierdzono. I wiecie to jest dobry znak. Sala restauracyjna nie ma w sobie nic specjalnego, ale jest tam taras, położony nad samą rzeką. Więc można przypłynąć również motorówką, jeśli mielibyście takie życzenie.

Tylko jeśli chcecie stolik na pięknym, malowniczym tarasie nad samą rzeką, to koniecznie zarezerwujcie sobie miejsca. Generalnie w Casablance jest ciągle pełno gości. To kolejny dobry znak. W razie gdybyście nie dali rady z rezerwacją, polecam miejsca przy barze, na tarasie. Mniej wygodnie niż przy stoliku, ale też pysznie, a ten widok …

Personel rozmawia ze sobą po hiszpańsku, i sorry, ale to jest dla mnie dobry znak. Bo, skąd jak nie z Ameryki Południowej może pochodzić najlepsze ceviche. No i tutaj mają dwie specjalności – pieczone w całości egzotyczne, to znaczy tutejsze, ryby i właśnie ceviche. Ceviche, to potrawa z ryby lub z innych owoców morza, jak mówią Amerykanie, gotowanych na zimno, czyli marynowanych w sokach z cytrusów. Ceviche w Miami jest prawie tak popularne jak hamburgery czy skrzydełka z kurczaka. Okazuje się, że szef kuchni ma peruwiańskie pochodzenie i wszystkie receptury są oczywiście „zaimportowane” wprost z rodzinnego domu szefa kuchni.

Niestety po Florydzie podróżowałam sama, z jednym żołądkiem, więc spróbowałam tylko ceviche i krewetek, w towarzystwie bąbelków.

Zaczęłam od krewetek w kokosie, poleconych przez kelnera. To były pyszne, chrupiące, duże krewetki w panierce kokosowej ze słodkim sosem chili. Nie było  to najbardziej dietetyczne danie z karty, ale jak sami wiecie przyjemność rośnie wprost proporcjonalnie do kalorii;)

No i następnie wjechało ceviche z owoców morza. To nie jest mała porcja. Takie pełnoprawne danie. Boszz, to ceviche było…

Otóż ceviche jest … boskie po prostu. Krewetki, ośmiornice, kalmary mają doskonały smak i tygrysiego mleka i cytrusów i chili i oczywiście owoców morza. Nie wiem czy jadła lepsze ceviche w życiu… Raczej nie. Do ceviche podany jest kawałek batata (ja i batat nie jesteśmy zaprzyjaźnieni więc to mnie nie powaliło) oraz kukurydza w postaci takiej jaką znamy … znad Bałtyku 😉 („Goooorąca kuuukuurydza, oooorzeszki z karmelem” – kto nie słyszał takich haseł na plaży ten nigdy nie był w sezonie nad Baltykiem). Czyli były ziarna wyjątkowo dobrej, ugotowanej czy zaparzonej kukurydzy. Ale była też kukurydza, jakby zgrillowana, przypieczona, ale w postaci całych ziarenek, nie prażona jaką znamy. Te różne struktury – chrupka, kremowa, miękka i te fantastyczne smaki morza pomieszane z cytrusami to jest istny obłęd. Jeśli jeszcze raz miałabym lecieć do Miami i organizować tam sobie pobyt, to zaczęłabym od rezerwacji stolika w Casablance.

Tym razem nie wystarczyło mi miejsca na rybę, ale widziałam wokół piękne okazy podawane do stolików i rozkosz na twarzach gości. Możecie zamawiać w ciemno. Tam jest pysznie i znają się na tym co robią. Szczerze polecam!!!

Ceny jak na Miami średnie. Przystawki pomiędzy 12 a 17 USD, moje ceviche 17 USD, ale trudno je nazwać przystawką. Dania główne i ich specjalności około 30 USD. Znana na Florydzie ryba mahi mahi w wydaniu Casablanca kosztuje 28 USD.

Pamiętajcie, że we wszystkich restauracjach napiwek to rzecz oczywista, Na rachunku wskazują Wam jaki jest oczekiwany poziom napiwku, i niestety jest wyższy niż u nas czyli zwykle sugerują nam na rachunku 15-25%. Wliczcie to sobie w budżet restauracyjny jako praktycznie naturalna opłatę.

Życzę Wam cudownych przeżyć kulinarnych i nie tylko.

Jo

Spodobał Wam się ten tekst? Będzie mi bardzo miło jeśli go udostępnicie lub polubicie.

Być może zainteresuje Cię też...

Dodaj komentarz