5 dziwnych słów, które pomagają zrozumieć Norwegię

Trochę abstrakcyjnie teraz pisze się o podróżach. Chociaż nie mam żadnego powodu, żeby narzekać na kwarantannę, to po prostu bardzo tęsknię za Norwegią, stąd nie mogłam się powstrzymać, żeby o niej napisać. Uważam, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi – fiordy, góry, morze, a dodatkowo wspaniała i pięknie połączona z naturą architektura. Wiem, wiem, zaraz powiecie, że zimno i drogo. Otóż na pewno nie jest to tropikalny kraj, ale pogoda zmienia się tam bardzo szybko, więc jest spora szansa, że traficie jednak na słońce. Poza tym, jak mówi się w Norwegii nie ma złej pogody tylko złe ubrania. A ceny. No coż? Hotele są w podobnej cenie jak w Europie. Dodatkowo, jako singielka Norwegia jest dla mnie często tańsza niż inne kraje, ponieważ najczęściej płacę za pokój dla jednej osoby tyle ile dla dwóch minus cena jednego śniadania. Natomiast w Norwegii są faktycznie znacząco korzystniejsze ceny dla singli. A co do wysokich cen, to pełna zgoda, masakrycznie drogie są w Norwegii restauracje. Ale kto by się zamykał w restauracji, kiedy można zjeść kanapkę z widokiem na fiord.

Nie możemy fizycznie podróżować, ale kto nam zabroni poznawać inne kraje i miejsca czytając. Poniżej 5 dziwnych słów, które są filarami norweskości.

Brunost

Kiedy polowałam w Tromso na zorzę polarną w towarzystwie Torstena – norweskiego profesora „od zorzy”, usłyszałam od niego, że w Norwegii są tylko dwie tanie rzeczy. „Norwegia” i „tanie” brzmi dość abstrakcyjnie – pomyślałam. Brzmi jak oksymoron, jak czarny śnieg czy zimny wrzątek. Wytężyłam więc z zaciekawieniem słuch, co też takiego taniego może być w Norwegii. I usłyszałam, że energia elektryczna i … brunost.

Co to takiego brunost? To typowy Norweski ser, którego nie znajdziecie w innym kraju. Brunost ma kolor i konsystencję kitu. A smakuje absolutnie zaskakująco. To połączenie karmelowego smaku z ostrym słonym smakiem sera. Ponoć jest to dzieło gospodarnej mleczarki. Brunost, czyli w dosłownym tłumaczeniu brązowy ser jest pomysłem gospodyni Anne Hove. Postanowiła ona w czasach kryzysu wykorzystać serwatkę, czyli produkt uboczny powstający przy produkcji twarogu, dodając do niej nieco śmietany. Po znacznej redukcji objętości tych produktów przez podgrzewanie powstaje gęsta brunatna masa. Wynalazek okazał się strzałem w dziesiątkę, za który w 1933 roku Anne Hov otrzymała Królewski Medal Zasługi za wkład w rozwój norweskiej gospodarki i kultury.

Norwegowie kochają swój kulinarny skarb. Wymyślili nawet specjalną łopatkę do krojenia tego nietypowego sera. Brunost można kupić wszędzie, nawet na stacji benzynowej. I je się go do wszystkiego. Jest w kanapkach, sosach, w każdym bufecie śniadaniowym i …. w gofrach. I właśnie w gofrach jest najpyszniejszy. To nie jest ser, który pozostawi Was obojętnymi. Brunost się kocha lub nie znosi. W Warszawie jest do zdobycia w House of Cheese, który niedawno otworzył się w Galerii Mokotów i w Lerclerc Ursynów. Spróbujcie koniecznie i napiszcie jakie wrażenie na was zrobił.

Fiskesuppe

Fiskesuppe jak się pewnie domyślacie to nic innego jak zupa rybna. Jednak nigdzie nie jadłam lepszej zupy rybnej niż w Norwegii. Kraj, w który morze wdziera się wszędzie, w naturalny sposób stoi rybą i owocami morza. Kraj, w którym kapryśna pogoda nie rozpieszcza pod względem temperatury, do perfekcji dopracował to danie, które zjecie za względnie niską cenę w restauracji i rozgrzeje Was w zimny czy deszczowy, czy zimny i deszczowy dzień. Zdecydowanie najlepszą zupę rybną jadłam w norweskim Tromso, za kołem podbiegunowym w Fiskekomapniet. Możecie o tym przeczytać tutaj.

Najlepsza jest Kremet Fiskesuppe, czyli zupa rybna ze śmietaną. Oczywiście każdy ma swoją autorską recepturę, ale najczęściej w zupie jest dorsz i małże, często są też inne rodzaje ryb jak na przykład łosoś i inne owoce morza, jak krewetki. Do zupy tradycyjnie podaję się pieczywo. To jedno z najcudowniejszych norweskich dań na każdą kieszeń.

Kvikk Lunsj

Kvikk lunsj oznacza po norwesku szybki lunch. Tu akurat chodzi o lunch na słodko. Jest to kultowy batonik, bez którego żaden Norweg nie wyruszy w góry, ani na jakąkolwiek inna wyprawę. Batonik wygląda jak Kit Kat, ale smakuje o wiele lepiej. To przede wszystkim kwestia czekolady. Jest obłędnie pyszna. Kvikk Lunsj jest produkowany przez norweską firmę Freia od 1937 roku. Ponoć autorem pomysłu jest sam Johan Throne Hols – założyciel firmy Freia. Historia mówi, że podczas przedłużającej się wyprawy w lesie jego współtowarzysz narzekał, że Johan nie wziął ze sobą czekolady. To naprowadziło go na pomysł stworzenia wygodnej słodkiej przekąski.

Rocznie w Norwegii produkuje się 50 mln batoników. Jeden Norweg zjada w ciągu roku 9 Kvikk lunsj, w tym 3 w okresie Wielkanocy. Dziesięciolecia kampanii marketingowych uczyniły z tego produktu obowiązkowy posiłek dla wszystkich narciarzy oraz miłośników wypraw na łono natury. Po wewnętrznej stronie czerwono-żółto – zielonego opakowania znajdują się zazwyczaj polecenia tras turystycznych czy informacje o bezpieczeństwie w górach. Niby słodycze nie są idealnym jedzeniem, ale Norweski tryb życia na świeżym powietrzu, o czym będzie poniżej, usprawiedliwia w 100% takie małe grzeszki. Kvikk Lunsj możka kupić tylko w Norwegii, albo w internecie. Jest na przykład na Amazonie. Spróbujcie koniecznie przy najbliższej okazji.

Snus

Snus akurat nie jest wyłącznie norweskim wynalazkiem. Jest popularny w całej Skandynawii. Ale co to takiego? To niewielkie torebki z tytoniem lub luźny proszek, który po uformowaniu umieszcza się w ustach najczęściej pod górną, ale może też być pod dolną wargą. Snusy popularne są w Skandynawii od ponad dwóch wieków. Są to wysuszone liście tytoniu, które nawilża się parą wodną i sprzedaje w metalowych pudełeczkach. W sklepach, ze względu na konieczność odpowiedniej wilgotności , snusy przechowywane są w specjalnych lodówkach . Mniej wprawny turysta, patrząc na „snusową” lodówkę może pomyśleć, że to kawior – okrągłe metalowe pudełko i konieczność przechowywania w chłodnej temperaturze mogą tak się kojarzyć.

Snusy są wygodniejsze i nieco mniej szkodliwe niż papierosy. Można sobie zapodać takiego snusa wszędzie, podczas, gdy palacze, słusznie zresztą, mają coraz mniej miejsc do puszczenia dymka. Widziałam Norwegów rozkoszujących się snusami w metrze, w sklepach, w restauracjach. W skandynawskich kryminałach często na komisariatach w ruch idą snusy. W końcu praca jest tam bardzo stresująca.

Około 15% Skandynawów regularnie sięga po snusy i zachwyca się nimi. Jest nawet powiedzenie piękny jak snus, co ma oznaczać najwyższą jakość lub perfekcyjną formę. Trudno sobie wyobrazić, że mała torebka, o wątpliwym zapachu, często po zużyciu wypluwana na ulicę, może być synonimem piękna… Ale jak widać co kraj to… inny synonim piękna.

Snus jest produkowany i dopuszczony do sprzedaży tylko w trzech nordyckich krajach: w Norwegii, w Szwecji i w Finlandii. Wybór jest bardzo szeroki. Istnieje wiele odmian, mocy i smaków snusów. Tytoniu Wam oczywiście nie polecam, chyba, że dla palaczy, bo jednak z powodu braku dymu i tym samym substancji smolistych to trochę mniej szkodliwa alternatywa papierosów.

Friluftsliv

Może nie jest to najłatwiejsze słowo w języku norweskim, ale jak rozłożymy je na czynniki pierwsze, to staje się łatwe i logiczne. Fri ma podobne znaczenie jak angielskie free, luft z kolei bardziej odsyła nas do niemieckiego słowa oznaczającego powietrze, no i wreszcie liv, oznacza życie. Friluftsliv to inaczej filozofia życia na świeżym powietrzu. To życie w zgodzie z przyrodą i na łonie przyrody. To też podejmowanie aktywności fizycznej na świeżym powietrzu.

Słowo to pojawiło się po raz pierwszy w poemacie Henryka Ibsena „Na płaskowyżu” w 1859 roku i od tego czasu zyskało ogromną popularność i powszechne zastosowanie. Może posypią się na mnie gromy, ale uważam, że to o wiele cenniejsza filozofia niż duńskie hygge. Ma bowiem na celu nie tylko wprowadzenie równowagi w naszym życiu emocjonalnym, ale również dbanie o naszą formę.

Filozofia Friluftsliv była niejako naturalną odpowiedzią na bardzo niewielkie zaludnienie Norwegii i fakt, że większość ludności mieszkała na terenach wiejskich, oddalona od swoich sąsiadów. Ponadto, natura to zdecydowanie największy skarb Norwegów. Ok, jest jeszcze ropa, ale ona została odkryta stosunkowo niedawno i niedługo się skończy.

Norwegowie filozofii tej uczą od najmłodszych lat. W szkole kilka dni w tygodniu dzieci spędzają na świeżym powietrzu, na wycieczkach do lasu czy na górskich trasach. Norwegowie są w swojej filozofii konsekwentni, ponieważ dają dostęp do natury wszystkim. W 1957 weszło w życie prawo allemannsretten gwarantujące każdemu dostęp do niesamowicie pięknej norweskiej natury – można spać na świeżym powietrzu, rozbijać namioty, rozpalać ogniska i korzystać z dobrodziejstw natury takich jak owoce rosnące w lasach i na polanach, grzyby, czy też z prawa do połowu ryb. 

Nauka friluftsliv polega też na szacunku do natury. I to chyba właśnie za to cenię Norwegię najbardziej. Żaden inny naród nie szanuje natury tak jak Norwegowie. Przejawia się to w kilku obszarach. Oczywiście wszędzie jest czysto i każdy zostawia miejsce w naturze w takim stanie, w jakim je zastał. A po drugie, ta piękna natura jest niczym niezmącona. W Norwegii nie zaatakują Was wśród lasów czy fiordów żadne reklamy czy psujące krajobraz budynki.

Pięknie filozofię Friluftsliv na swoim blogu pokazuje Gazela w Laponii. Polka mieszkająca w Bodo w Norwegii, zakochana w naturze. Szczerze polecam. Piękne zdjęcia, filmy i ciekawe opowieści.

Parki i lasy są znowu do naszej dyspozycji. Korzystajmy więc z friluftsliv, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy.

Jo

Być może zainteresuje Cię też...

Dodaj komentarz