Jeśli szukalibyście norweskiego symbolu Świąt Bożego Narodzenia to lutefisk jest na pewno takim daniem. A cóż to takiego ten lutefisk? Jest to suszony dorsz, którego w celu zmiękczenia moczy się w wodzie, następnie w ługu – żrącej substancji, i później znów w wodzie, aby z ryby wypłukać ług i móc dożyć do kolejnych świąt nie parząc sobie wnętrzności. Takie danie o podwyższonym ryzyku 😉
Mam olbrzymie zaufanie do owoców morza w Norwegii, a szczególnie do dorsza, którego poławia się tu w mega czystych wodach regionu Lofotów. Najpyszniejszy jest w okresie od stycznia do początku kwietnia. W Polsce można kupić go wtedy pod nazwą skrei w naszych topowych restauracjach. Jednak spora część tego złowionego w cudownych wodach Norwegii dorsza właśnie zostaje zakonserwowana poprzez suszenie. Na początku kwietnia jest na Lofotach całe mnóstwo stojaków z suszącą się rybą. Dorsz ten, zwany tørrfisk służy między innymi do przyrządzenia lutefiska.
Czytałam o tym lutefisku bardzo skrajne opinie. Norwegowie zachwalają go bardzo i nie mogą się obejść bez lutefiska na święta, trochę jak my bez karpia. A w sumie też krążą o nim różne opinie. Natomiast obcokrajowcy psioczą na lutefiska strasznie, choć jak wynika z wpisów, które czytałam niewielu z nich odważyło się tej potrawy spróbować. Nazywana jest rybą mydlaną. Mówi się, że strasznie śmierdzi. Ponoć największe spożycie lutefiska jest w USA, gdzie mieszka spora ilość norweskich emigrantów. I jedzą lutefiska nie tylko w Boże Narodzenie, ale również na Święto Dziękczynienia.
Kupienie lutefiska w Polsce jest w ogóle nie możliwe. Przekopałam wzdłuż i wszerz internety. Pytałam nieskończoną ilość razy wujka Googla i nic. Udało się go dopiero sprowadzić dzięki niezwykłej uprzejmości Kamila, któremu bardzoooo DZiękuję. Po moim desperackim pytaniu na portalu Polacy w Norwegii zadeklarował, że wcieli się w rolę Świętego Mikołaja i przywiezie mi ten norweski specjał prosto ze Skandynawii. I słowa dotrzymał, zaopatrując mnie przy okazji w zapasy konfitur z maliny moroszki – PYCHA!!! I jeszcze norweski glogg oraz tradycyjne słodycze 🙂
Będąc w Norwegii, zjecie lutefiska w wielu restauracjach, ale tylko w okresie Bożego Narodzenia i ciut przed. Wychodzi natomiast z karty zaraz po świętach. Spędzałam kiedyś w Norwegii Sylwestra i 27 grudnia już nie było go w kartach restauracyjnych. No, ale do rzeczy. Jak przyrządza się ten specjał?
SKŁADNIKI dla 4 osób
Dorsz typu lutefisk – 1kg
Groszek mrożony lub suszony – 800 gr
Ziemniaki – 800 gr
Boczek – 150 gr
Masło, dużo masła
1/2 cytryny
Śmietana 18% – 10 ml
Rybę najbezpieczniej kupić już wymoczoną, żeby nie ryzykować z niewłaściwym wypłukaniem ługu. Należy ją obficie posolić i odczekać około 40. Ryba puści wodę. Następnie w naczyniu żaroodpornym piec rybę pod przykryciem w temperaturze około 225 °C. Równocześnie gotujemy groszek na puree oraz ziemniaczki. Groszek doprawiamy śmietaną, solą oraz niewielką ilością cytryny i ubijamy na puree. Podobnie traktujemy ziemniaki. Możemy poza sokiem z ćwiartki cytryny i śmietaną, dodać ciu masła. Około 50 gr masła klarujemy i polewamy nim lutefiska przed podaniem. Na patelni przysmażamy też pocięty w słupki boczek i dodajemy go do dania.
Nie jest to danie, za którym będę jakoś szczególnie tęsknić, ale powiem Wam, że nie było złe. Ryba ma faktycznie bardzo specyficzną, galaretowatą konsystencję i przez to nieco mniej wyrazisty smak. W sumie przypieczona bez żadnego tłuszczu ryba była smaczna i co mi bardzo odpowiadało, lżejsza niż klasyczny dorsz.
Polecam Wam takie eksperymenty kulinarne. Czytałam gdzieś, że co dzień powinniśmy zrobić coś po raz pierwszy. No to mam w te święta odhaczonych kilka rzeczy. A co najważniejsze, dzięki takim kulinarnym eksperymentom, możemy sobie podróżować smakowo po różnych zakątkach nie roznosząc korony 😉
A Wy mieliście w tym roku jakieś kulinarne eksperymenty? Podzielcie się proszę.
Pięknych Świąt!!!