Bruksela – nie tylko mule z frytkami

Bruksela, Bruxelles, Brussels… Kojarzy mi się niezmiennie się z Grand Place czyli Wielkim Placem, Atomium, Parlamentem Europejskim, piwem, mulami i frytkami. A Wam?…

Nie jest to chyba miasto, do którego pojechałabym na wakacje, ale doskonałe na city break – taki przedłużony weekend w mieście. Ja wykorzystałam fakt, że z Brukseli, przez Genewę 😉 leciałam do Nowego Jorku. Taki ekonomiczny plan. Postanowiłam przylecieć wcześniej, żeby lepiej poznać to miasto, w którym zawsze byłam tylko na chwilę i przejazdem. Zostałam na dwa i pół dnia i jak dla mnie był to czas absolutnie wystarczający na przyjemne poznawanie miasta.

Ponieważ przed wyjazdem miałam problem ze znalezieniem poleceń restauracji w Brukseli, postanowiłam podzielić się moimi kulinarnymi odkryciami.

Może przed kulinariami, jeszcze krótko o tym co fajnego polecam zobaczyć w Brukseli. Na pewno cudownie jest się przejść po Grand Place, czyli po Wielkim Placu, czyli po brukselskim rynku, bardzo nietypowym, bo pięciokątnym, otoczonym pięknymi starymi kamienicami. Grand Place jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Na rynku, jak to w obleganych przez turystów miejscach jest sporo restauracji i kawiarni, ale raczej dla cierpliwych. Ja po 10 minutach oczekiwania na menu i po bardzo nonszalanckim (eufemizm) potraktowaniu przez kelnera, zdecydowałam, że zapuszczę się w uliczki wokół placu, żeby tam poszukać bardziej przyjaznych klientom miejsc. Przy okazji w okolicy Wielkiego Placu znajduję się oblegany przez turystów maleńki pomnik siusiającego chłopca Manneken pis. To absolutny symbol Brukseli. Pojawił się w XV wielu i spełniał rolę fontanny dystrybuującej wodę. Aktualnie jest swego rodzaju maskotką, ma już około 900 różnych strojów. Już w XVIII wieku ubierano go co najmniej 4 razy do roku z okazji różnych świąt. Aktualnie, jest przebierany co najmniej 23 razy do roku. Manneken pis ma swoją rodzinę w Brukseli – jest jeszcze sikająca dziewczynka Jeanneke pis. Dziewczynka siusia w małej uliczce Getrouwheidsgang nieopodal Grand Place. Jest o kilka wieków młodsza od swojego „brata” – bo powstała zaledwie w 1987 roku. W rodzinie siusiających jest jeszcze pies, który jest najmłodszy, bo powstał zaledwie dwadzieścia lat temu i załatwia się pod słupkiem na ulicy Chartreux.

Gdzie zjeść tradycyjnie w Brukseli

Moim celem kulinarnym w Brukseli było spróbowanie brukselskiej kaszanki tradycyjnej kaszanki – bloempanch. Kocham kaszankę, uwielbiam nawet i poszukuję miejsc, w których mają najlepszą. Bardzo lubię francuską kaszankę – boudin noir. Trochę to idiotycznie brzmi, ale ta francuska nie ma kaszy, co trochę kłóci się z nazwą, ale ma dużo krwi i tłuszczyk. Podobna jest kaszanka brukselska, tylko trochę inaczej wygląda, bo nie ma formy małych kiełbasek, a sporego w przekroju kiełbasiska i podaje się ją w plastrach. Idealną brukselską kaszankę znalazłam w sercu uroczej dzielnicy Marolles w restauracji Restobieres. Kaszanka w Restobieres jest własnej produkcji. Jest to spory kawał pięknie przysmażony, podany z tłuczonymi ziemniaczkami z porem i z boczkiem oraz z prażonymi jabłkami. Mają tu poza kaszanką inne tradycyjne przysmaki takie jak słynne serowe krokiety z szarymi, maleńkimi krewetkami, tradycyjną potrawkę rybną z Ostendy, tradycyjną na północy Belgii i Francji karbonadę i oczywiście mule. Nie jest to na pewno pułapka na turystów, tylko fantastyczna, lokalna, kameralna restauracja, do której przychodzą lokalsi. Oczywiście ogromny wybór piw. Super obsługa. Dodatkowo, na początek, jak w wielu miejscach, proponowane jest czekadełko. Tylko tu jest wyjątkowo dobre – domowy chleb z jakaś serową miksturą. Bardzo to smaczne. Bardzo polecam. Ceny nie są wygórowane jak na dobrą brukselską restaurację – przystawki od 2 do 12 EUR, dania główne od 12 do 26 EUR. Dotykowym atutem jest dzielnica Marolles, urocza. Warto wpaść w niedzielę na targ staroci. Fantastyczna atmosfera.

Koniecznie chciałam zjeść w Brukseli mule z frytkami, bo to taka absolutna klasyka, jak fish and chips w Londku. Zatem kolejne miejsce z tradycyjną kuchnią jakie odwiedziłam słynie z muli. Jest to słynna sieciówka Chez Leon, czyli u Leona. Sieciówkę znam z Francji, tam nazywają się Leon de Bruxelles, czyli Leon z Brukseli. Lokal, który odwiedziłam znajduje się w samym centrum, bardzo blisko Grande Place. Tu nie ma niespodzianek są za to mule we wszystkich możliwych odsłonach i kilka lokalnych mięsnych dań. Jak to w sieciówce – dużo turystów, ciasno, głośno, ale smak bez zarzutu. Całkiem dobra klasyka.

Owoce morza w bardzo przyjemnym anturażu

Odwiedziałam też La Huitiere (w wolnym tłumaczeniu ostrygarnia) w dzielnicy Sainte Catherine. sama dzielnica również jest bardzo przyjemna. Restauracje ciągną się wzdłuż takich fontann – zbiorników wodnych. Mają w La Huitiere super „ogródek” w sensie stolików na zewnątrz. Tu spróbowałam słynnych krokietów serowych w wydaniu sam ser i z krewetkami. To przystawka, ale uwaga, mega sycąca. Później, miałam już tylko miejsce na mały półmisek owoców morza. No i wjechał na stół niezły talerz świeżych ślimaczków, trzy krewetki, trzy ostrygi, garść małych szarych krewetek i takie muszle mniejsze od przegrzebków. Wszystko mniam, mniam. W La Huitiere są nastawieni na owoce morza, ale ogólnie, a nie na ich brukselskie wariacje. Wiec nie znajdziecie tu muli, są za to na przykład kraby i oczywiście jak nazwa wskazuje ostrygi. Jest też spory wybór ryb. Miejsce ładne, obsługa bardzo miła. Tu w charakterze czekadełka jest bagietka i solone masło.  Jedzenie i obsługa bez zarzutu. Wszystko było very ok.

A jeśli nie klasyka, to co ?

Pobyt chciałam zakończyć mulami, ale jakoś tak wyszło, że przespacerowałam się w okolicach Les Halles de Saint Gery. Polecam zwłaszcza wieczorem. Tętniąca życiem dzielnica z super knajpkami. Miałam w planach mule w Fin de siecle, bo to takie trendy, ale była taka kolejka bardzo młodych ludzi, że zdecydowałam się na coś innego. Zwłaszcza, że tak pachniało z tajskich restauracji, które mijałam, że nie mogłam się powstrzymać i… Wybrałam najbardziej obleganą tajską restaurację Fanny Thai. I to był strzał w dziesiątkę. Polecam z całego serca i żołądka!!! Mają takie kalmary grillowane, że klękajcie narody. Kaczka w pięciu smakach też jest genialna, z chrupiącą skórką. Zioła genialnie podkręcają i odświeżają smak. To też jest lokalna restauracja. Turystów nie stwierdzono. Tylko jest bardzo oblegana więc zarezerwuje stolik lub uzbrójcie się w cierpliwość czekając aż coś się zwolni. Zaprawdę powiadam Wam, warto poczekać.  Jest pysznie, prawdziwie, fantastycznie. Uwaga! Porcje są spore, wiec zamawiajcie rozważnie, albo nierozważnie – wtedy przejecie się ale z tym miłym poczuciem, że było warto. A, jeśli już będziecie w okolicy to koniecznie przejdzie się Rue Chartreux. Jakieś 200m od Taja jest wspomniany wyżej Zinnekepis czyli pies z sikającej rodziny Mannekin pis i Jeanneke pis. No ja się nie dziwię, że sikające istoty są symbolem Brukseli. Jak się pije tyle piwa!!!

Gofry koniecznie

Gofry belgijskie są cudowne. Koniecznie trzeba spróbować takich prawdziwych. Niczym nie przypominają klasycznych gofrów, jakie my znamy znad Bałtyku. Belgijskie gofry są twardsze, bardziej chrupiące i grubsze i mają fantastyczne grudki cukru w środku. Ja swoje jadłam w bufecie śniadaniowym w hotelu NH Collection przy Place de Brucker. Dodałam do pierwszego gofra cudownego kremu ze speculoos – wiecie takie korzenne ciasteczka znane w Holandii i Belgii – a do drugiego coulis de Liege (taka płynna konfitura owocowa). Pycha! Zresztą przed goframi nie uciekniecie. Cała Bruksela nimi pachnie, wiec trudno będzie Wam się powstrzymać. Jedźcie i jedzcie bo pysznie tam😋

Jo

Uważasz, że jest to przydatny wpis? Będzie mi bardzo miło jeśli go udostępnisz.

Być może zainteresuje Cię też...

Dodaj komentarz